"Wiosna idzie nowe breloki na drzewie" takie słowa
usłyszałem gdy opowiedziałem im o kolejnym wisielcu w tym roku. Życie w tym mieście
na tyle zobojętnia na śmierć. Powiesił się.. no cóż nie on pierwszy nie
ostatni. Fatum? depresyjność miasta? bezrobocie? pijaństwo? nie wiem.. i w
sumie mało mnie to obchodzi. "Jednego debila mniej" o.. tyle
refleksji wniosła ta śmierć do mojego życia. To jest smutne.. ale zarazem jakoś
naturalnie stoickie. Czas przemija i jego etapy oddzielają pseudo szubienice w
zasikanej piwnicy albo zaniedbanej działce. Możecie mi narzucić jakaś podłość
czy płytkość. Powiecie zapewne, że mowie tak bo sam nie miałem z tym tak naprawdę
bliskiej styczności. Ależ miałem.. i tym bardziej śmieszy mnie ta dziwna napędzana
egoizmem "odwaga" pchająca ludzi tak szybko w stronę Styksu. Nieraz
nawet nie zdążą zarobić monety dla Charona. Często ich życie było tak samo
puste i bezsensowne jak ich naiwna śmierć. Momentami zdaje mi sie że gdzieś nad
tym miastem wisi dziwny skórzasty stwor. Który żywi się nadzieja.. albo może
beznadzieja? Wysysa ludzi pogrążonych już tylko w beznadziei jedyne uczucie które
im pozostało.
Dziwne myśli nachodzą mnie z samego rana.. Czasami jak
wstają z wielkim kacem czuje się jak jakiś Henry Chinaski. "Mój mózg
obwieszony autami jak bombkami". Myślę że owe skórzaste chimery w tym
momencie nażarły się obficie moja beznadzieja. A niech im stanie w przełyku! Ja
się tak łatwo nie poddam. Marynuje swoja nadziej co wieczór zalewając ją C2H5OH
w rożnej postaci. Dodając do tego konserwanty i inne polepszacze tak od czasu
do czasu. A co tam.. i tak umrę.. po co umierać zdrowym. Zawsze uważałem, że
lepiej żałować popełnionych głupot niż niespełnionych marzeń. Namiastki marzeń
w pigułkach, nadzieja w tabletkach, szczęście w syropie. A chimery puchną z
przejedzenia..
Spłukuje wiec z siebie cała beznadzieje porannym prysznicem.
Wycieram w śmierdzący szlugami ręcznik resztki szczęścia które przyniósł mi
sen. Myjąc żeby zastanawiam się czy moja szczoteczka czuje się tak samo
samotnie jak ja. Chociaż ona ma chujowe życie. Mysi zmyć ze mnie osadzające się
na zębach resztki kaca moralnego. Podobno kiedy toaleta jest razem z łazienką w
trakcie spłukiwania wody powstaje "mgiełka kałowa" osadzająca się
miedzy innymi na szczoteczce. Ciekawe czy martwi to bardziej mnie czy moją szczoteczkę.
I znowu czuje na sobie wzrok skórzastej chimery. Jej cień nie pozwala mi na dostateczne
upajanie się promieniami słońca.
Jedząc zawsze włączam telewizor. Dla niektórych oko boga,
dla mnie nędzna namiastka towarzystwa. Nie lubię jeść w samotności.
Ja też czytałem klasyków, ale nie stać mnie nawet na pijaną
dziwkę. Wydaje mi się że mógł bym być pierwszym człowiekiem na księżycu nawet
bez jej poparcia.. ale co z tego? Ciągle czuje na sobie spojrzenie zalanych
bielmem oczu tych pieprzonych demonów. Może właśnie to ciągle uczucie pcha
ludzi do robienia takich dziwnych rzeczy. Gdzieś kiedyś ktoś tu zastrzelił żonę
potem siebie. Strzały są głośne, ale wiele cichych równie dramatycznych historii
pewnie nawet nie zauważam.
Mam takie momenty, że zastanawiam sie czy warto zniszczyć świat.
Nieraz chyba wystarczy niszczyć notorycznie samego siebie. Chociaż w sumie na
jedno wychodzi, Mój świat wytyczony jest przeze mnie i skrzywiony w pryzmacie
mojego ja. Słyszałem teorie, że wierząc w boga inicjujesz jego istnienie. Może
tak jest ze wszystkim. Jeśli czegoś nie widzę, przestaje istnieć. Szkoda tylko,
że zamykając oczu nie zamykam świata. Chyba jednak mam ochotę zniszczyć świat.
Ale nie będę szedł na łatwizn, nie zacznę od siebie. Spojrzę w zalane bielmem
oczy skórzastych płaszczek wampirów. Stanę oko w oko z tą potężną maszyna którą
inicjuje zaistnienie świata, tylko po to żeby żywic się jego bezsensem. Wyciągnę
skalpel i zacznę ciąć je na kawałki i rozrzucać po najbardziej niedostępnych częściach
mojego wewnętrznego wszechświata. Stworze chaos i z niego odrodzę się jako nowy
bóg.